Zbliża się 80. rocznica napadu Niemiec hitlerowskich na Polskę (1 wrzesień 1939r.). Jak wielu innych Polaków ta tragedia dotknęła również mojej rodziny. Ojciec – Stefan Miller i wuj – Ryszard Rejzner, byli zawodowymi oficerami Wojska Polskiego i brali udział zarówno w kampanii wrześniowej, jak i walce partyzanckiej w AK (rejon kielecki). Dzisiaj udostępniam fragment wspomnień mojego wujka z Kampanii Wrześniowej.
Ryszard Rejzner (wuj, brat mamy) – kadet II RP – w roku 1936 ukończył Korpus Kadetów nr 3 w Rawiczu. Następnie po ukończeniu szkoły Podchorążych Saperów w Warszawie jako dowódca plutonu w stopniu podporucznika zawodowego w 1939r. uczestniczył w wojnie Polsko-Niemieckiej oraz w bitwie pod wsią Paary pow. Tomaszów Lubelski, podczas której to został ciężko ranny. Za tą bitwę został odznaczony Krzyżem Virtuti Militari.
„Po załadowaniu się na transport kolejowy w nocy z 31 sierpnia na 1 września wyładowaliśmy się w Bielsku-Białej z przydziałem do Armii „Kraków” gen. Szyllinga. Moim batalionem dowodził mjr. Władyka – dziwnym zbiegiem okoliczności dowódca szkolnego batalionu w Szkole Podchorążych Saperów. Przy przemarszu przez miasto – ostrzelali nas dywersanci z okien domu, w odpowiedzi na co użyliśmy pierwszy raz broni. Dalsze dni – to nieustanne wycofywanie się, w ciągłej styczności z nieprzyjacielem. Moja kompania wykonywała równocześnie wszystkie prace saperskie, minerskie. Przez Rozwadów, południem Polski wycofaliśmy się pod Tomaszów Lubelski, walcząc wielokrotnie jako oddział piechoty. Najcięższy jednak bój przeżyłem w tym okresie pod Aleksandrowem Lubelskim, gdzie wraz z oddziałami piechoty – łącznie około batalionu, przez 72 godziny, zgodnie z rozkazem – powstrzymywaliśmy natarcie pułku niemieckiej piechoty – wychodząc siedem razy do walki na bagnety. Do 17 września usiłowaliśmy przebić się z okrążenia przez Biłgoraj, Majdan Sopocki, Paary. Przebiliśmy się szturmem przez obsadzoną wieś Paary, by po wyjściu z niej dostać się w ulewę ognia karabinów maszynowych Niemców. W ataku na gniazdo karabinów maszynowych zostaję ranny (7 kul w piersi i rękę). Niemcy na dodatek kładą zawałę artyleryjską, a wszystkie próby wyciągnięcia mnie z pod palącego się budynku nie dają rezultatu. Uchodząca krew i żar dusi i nie pozwala na wyczołganie się. Jeszcze teraz widzę saperów mej kompanii, którzy usiłując mnie wyciągnąć sami zostają zabici lub ranni. Byłem całkowicie wówczas pewien, że są to ostatnie moje chwile. Straciłem przytomność, a gdy ją odzyskałem była noc i byłem wieziony chłopską furmanką w nieznanym mi kierunku. Wokół wozu maszerowali żołnierze i jechali konno rozmawiając. Jak się w chwilę później okazało, jednym z jadących był gen. Piskor, który zsiadłszy z konia zbliżył się do mego wozu, zapytując jak się czuję. Wsunął mi przy tym w kieszeń munduru jakąś kartkę, rozkazując, abym w dniu jutrzejszym przy świetle dnia nie zapomniał jej przeczytać, gdy dojedziemy do szpitala. O świcie dnia 18 września znalazłem się w szpitalu polowym w Narolu, którego komendantem był mjr. Pyzik, późniejszy uczestnik walk pod Monte Cassino. Pierwsze i poważniejsze zabiegi, prawdziwy opatrunek i znalazłem się na słomie wśród innych rannych. Przypomniałem sobie o kartce w kieszeni munduru i gdy ją czytałem – nie mogłem uwierzyć, że jest to zaświadczenie nr 17/39 o przyznaniu mi Krzyża Virtuti Militari.”
www.facebook.com